Z oddali – opowiadanie ogniste

Opowiadanie na rozgrzanie w środku mroźnej zimy. Wszystkie wydarzenia, miejsca i bohaterowie są wytworem mojej wyobraźni.

Photo by Danya Gutan on Pexels.com

Najpierw uciekły szczury. Porzuciły swoje gniazda. Wybiegły tak jak stały, chciały dostać się do domu naprzeciwko. Wszędzie, tylko nie tu – popiskiwały nerwowo. Jeszcze długo potem samochody z trzaskiem wbijały ich ciałka w asfalt.

Następnego dnia dom pani Jones zaczął się tlić, a w końcu palić. O trzeciej nad ranem przyjechała straż pożarna. Zawiadomił ich nasz sąsiad. Sypia w dzień, bo w nocy pracuje w kopalni. Widziałam służby zawodowe i ochotnicze z całego hrabstwa. Strażacy potykali się o węże, szukali hydrantu. Prześcigali się w gaszeniu z takim zapałem, że dom zdążył spłonąć doszczętnie. Musisz wiedzieć: u nas takie pożary zdarzają się raz na sto lat, albo i więcej. Zbiegli się wszyscy mieszkańcy, jednak nikt nie zdołał ugasić willi na czas. Szkoda. Już się takich nie buduje.

Pani Jones, właścicielka domu, nie przeżyła. Podobno od obrażeń, ale wszyscy wiedzieli lepiej. Łączono to z powrotem jej syna, Toma. Po co facet, który nienawidzi naszego miasteczka wrócił po dwudziestu latach? Dopiero kiedy zginęła, wszyscy zaczęli się nad tym zastanawiać. Jedni mówili, że z więzienia, gdzie przeszedł piekło. Inni, że służył w marynarce jako major i to ciągły widok oceanu pomieszał mu w głowie. Jedno było pewne. Od jego powrotu nic nie było takie samo. Cokolwiek odbiegającego od normy działo się w naszym otoczonym lasami miasteczku, ludzie daliby sobie uciąć wszystkie kończyny, że Tom był wtedy na miejscu.

– Tak, to jego sprawka – mówili zgodnie. – Jest złym człowiekiem.

Nie wiedziałam, czy mam w to wszystko wierzyć. Aż do dnia, w którym spotkałam go nad rzeką.


Pogoda tego roku zaskakiwała wszystkich. Nawet ojca, który co rano skrzętnie spisywał temperaturę w notesiku. Z jego zapisków korzystali nawet poważni ludzie z telewizji, bo prowadził je od ponad pięćdziesięciu lat.

– W tym roku nic nie jest normalne – mruczał pod nosem. Mogłam się założyć, że miał na myśli nie tylko pożar i pogodę.

Dzień przed pożarem padało. Dziś wiosenny skwar zamienił powietrze w gęstą chmurę pyłu. Przebił wszystkie letnie upały, jakie przeżyłam w swoich dwunastu latach życia. Spragniona ziemia łaknęła choćby kropli wody. Nawet owady dały sobie spokój z lataniem i gryzieniem. Zwierzęta pochowały się głęboko w swoich chłodnych norkach. Koszulka lepiła mi się do ciała blokując ruchy, jakby chciała zatrzymać mnie w domu. Nie posłuchałam.

Poszliśmy z bratem popływać, żeby się ochłodzić. Wzięliśmy ze sobą psa macochy Elizy i po kawałku wczorajszego ciasta rabarbarowego. Butelkę lemoniady wypiliśmy po drodze. Później bardzo chciało mi się pić, ale wolałam nie połykać wody z rzeki, do której sikają krowy.

Widzieliśmy Toma z drugiego brzegu. Był nie do pomylenia, ubierał się zupełnie inaczej, niż wszyscy w okolicy. Schowaliśmy się z Jackiem za ogromnym krzewem. Obserwowaliśmy. Tom stał pod rozłożystą wierzbą i palił papierosa, w dłoni obracał mały przedmiot połyskujący w słońcu. Ręka wynurzona z cienia wyglądała, jak ucięta cienką żyłką i z powrotem sklejona z ciałem.

– Mówią, że to on – szepnął Jack.

– Co on? – Nie zrozumiałam.

– Podobno podpalił własną matkę.

Pokiwałam głową wpatrzona w złoty przedmiot w palcach mężczyzny. Jack mocniej chwycił psa. Zanurzyłam dłoń w długiej sierści, żeby go uspokoić. Muffin wyrywał się, chciał wskoczyć do chłodnej wody. Rozumiałam go, też chciałam popływać.

– Trzyma coś – stwierdziłam. – Ciekawe co to?

– Pierścień. Złoty pierścień swojej matki – szeptał Jack. – Może magiczny?

Mimo, że był o dwa lata starszy ode mnie ciągle ekscytowały go dziecięce fantazje. Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć.

– Masz obsesję. Daj spokój. To zwykła błyskotka.

– Mówię ci! – uniósł się.

Zobaczyłam w oczach brata złowrogą nutę. Swoimi wątpliwościami w jego słowa uruchomiłam w nim mechanizm, którego nic nie mogło zatrzymać. Jack za wszelką cenę będzie chciał się przede mną popisać.

– Udowodnię ci. Jeszcze zobaczysz – powiedział i zdjął koszulkę.

Podał mi smycz, a pies zaskomlał. Ledwo utrzymałam Muffina, kiedy Jack jednym susem wskoczył do szerokiej, mulistej rzeki. Milczałam, bo nie miałam pojęcia co mogłabym w tamtym momencie powiedzieć. Mój brat zawsze robił to, na co miał ochotę. Jeśli chciał mi coś udowodnić, zrobiłby to za wszelką cenę.

Tom musiał usłyszeć nagły plusk, bo schował błyskotkę do kieszeni jeansów. Odwrócił się w naszym kierunku i rzucił niedbale papierosa na ziemię. Pomyślałam o pożarze. Przy takiej suszy łatwo go wywołać pojedynczą iskrą niedopałka i już żaden deszcz wtedy nie pomoże.

Tom przekrzywił głowę wpatrując się w Jacka. Mój brat płynął przez rzekę coraz wolniej. Znosił go prąd. Nie mogło mu zabraknąć sił! Nie jemu. Na pewno walczył z podwodnymi wirami. Wyobraziłam sobie ręce syren ciągnące go na dno. Wcześniej ci o tym nie mówiłam: rzeka przy brzegu, na którym stałam płynęła spokojnie. Jednak przebrnięcie jej na wskroś nie wchodziło w grę, jeśli było się chudym czternastolatkiem. Nawet takim, jak mój brat. Zazwyczaj pływaliśmy w innym, spokojniejszym miejscu. Tutaj zwabił nas Tom ze swoją tajemnicą i błyskotką. Przeklęty przybysz, wyklinałam go, martwiąc się o Jacka.

Nie słyszałam dokładnie co krzyczał mój brat. Tom go chyba zrozumiał. Cisnął kapelusz w trawę razem z paczką papierosów, wskoczył do wody i wyciągnął Jacka. Ułożył na kamieniach pokrywających niewielki odcinek brzegu. Mój brat krztusił się i parskał, jak koń naszego sąsiada. O czym rozmawiali?

Nie zauważyłam kiedy poluzowałam chwyt na smyczy. Korzystając z mojej nieuwagi Muffin szarpnął do przodu. Tak wyszło. Wyrwał do rzeki. Tom przytrzymał Jacka i sam wyłowił psa. Dwa istnienia jednego dnia, pomyślałam.


Wybiegłam z zarośli. Zostawiłam za krzakiem wszystkie nasze rzeczy, nie były ważne. Pędziłam przez las w kierunku mostu. Trawa biła mnie po łydkach, a gałęzie po twarzy. Chciałam jak najszybciej dobiec do brata. Zajęło mi to kilka minut. Tyle wystarczyło.

Na miejscu nie znalazłam ani Toma, ani Jacka, ani psa macochy. W trawie tlił się niedopałek. Zgasiłam go tupnięciem. Obok leżał kapelusz Toma. Wściekła rzuciłam nim przez rzekę. Chciałam, by wylądował pośrodku, lecz ledwo opadł kilka metrów ode mnie, a nurt zabrał go ze sobą.

Przebiegłam cały zagajnik. Nigdzie nie dojrzałam śladów brata i tego przeklętego przybysza. Przeszłam wzdłuż i wszerz prawie całe miasteczko, nie chciałam wracać do domu bez Jacka.

Noc zastała mnie w miejscu, gdzie Tom wyłowił mojego brata. Burczało mi w brzuchu. Ciastem rabarbarowym zajęły się mrówki, więc od rana nic nie miałam w ustach. W końcu powlokłam się do domu. Ojciec sprawił mi lanie za włóczenie się po zmroku i zgubienie brata. Nie mogłam usiąść przez trzy kolejne dni.

Wyłaziłam ze skóry. Jack nie wracał, nigdzie nie było też Toma. Wszyscy w miasteczku ich szukali. Dwa dni po moim powrocie Muffin wrócił sam, szczęśliwy pies, który zasmakował wolności. Jacka dalej szukali, zajęła się tym już policja. Ale tak jak strażakom nie udało się ugasić willi pani Jones, tak policji nie udało się znaleźć jednego chudego czternastolatka.

Tydzień później, z samego rana, Jack wrócił sam. Cały odmieniony. Nikomu nie chciał zdradzić gdzie był, co widział, ani gdzie podział się Tom. Nawet mi!

Zaczęłam się bać ukochanego brata, unikałam zostawania z nim sam na sam w jednym pomieszczeniu. Coś dzikiego pojawiło się w jego źrenicach. Wcześniej nie miał w sobie tego czegoś. Teraz patrzył na wskroś, przez człowieka. Na wylot jego duszy. Uśmiechał się wtedy demonicznie, ale tylko ja to dostrzegałam. Nie mówiłam o tym ojcu, tym bardziej Elizie.

Po kilku dniach spadł deszcz, a ja odważyłam się porozmawiać z bratem. Ojciec zadowolony z deszczu mruczał pod nosem o pieniądzach, jakie przyniosą nam zbiory jeśli pogoda się utrzyma. Wyminęłam go, weszłam po schodach prosto do pokoju Jacka. Siedział wpatrzony w okno i nucił nieznaną mi melodię.

– Jack, co się działo? – spytałam. – Czemu cię nie było? Gdzie byłeś?

– Miałem rację – odparł.

Uśmiechnął się triumfalnie i sięgnął po moją dłoń. Włożył w nią okrągły przedmiot i zacisnął. Ściskał z całej siły. Bolało, prawie połamał mi palce. Wyrwałam się.

Wybiegłam z pokoju Jacka, po schodach w dół, obok zdziwionego ojca, dalej i dalej, aż na drugi koniec naszego pola kukurydzy, byle dalej od brata.

Dopiero tam, gdzie kończy się nasze pole, rozwarłam dłoń. Zobaczyłam złoty pierścień z wygrawerowanymi od środka inicjałami TJ. Tom lub Tanny Jones. Cały polepiony bordową, cuchnącą mazią. Założyłam go. Wiatr mocniej wbił we mnie strugi deszczu. Obok przemknął zlękniony moją obecnością drozd. Nic więcej. Żadnej magii.

Tego dnia ostatni raz widziałam swojego brata żywego.


Jak się czytało? Daj znać w komentarzu 🙂


Zajrzyj też do najświeższych postów:

7 uwag do wpisu “Z oddali – opowiadanie ogniste

  1. Czyta się wyjątkowo dobrze. Jak Cobeba😊 przeszło mi przez myśl, że 12 latka musi mieć sporo doświadczeń za sobą, bo tok rozumowania ma bardzo dorosły. Tak bywa, gdy życie ludzi nie oszczędza.
    I wiesz co? Poczułam taaaaką tęsknotę do magii!😘

    Polubienie

Dodaj komentarz